Polska Prowincja obchodzi w tym roku 70-lecie powstania. Przyjmuje się także, że w 1947 r. rozpoczęła się działalność rekolekcyjno-misyjna sercanów. Trzonem tworzącej się wtedy grupy byli tacy księża jak: Wincenty Turek, Franciszek Nagy, Stefan Rychlicki, Stanisław Sidełko, Franciszek Zawadziński. Jak z perspektywy 70 lat patrzy Ksiądz na tamte lata?
Niektórych pierwszych misjonarzy sercańskich, między innymi księży Turka i Rychlickiego, poznałem już będąc ministrantem a potem uczęszczając do szkoły średniej. Prowadzili rekolekcje w mej rodzinnej parafii w Hecznarowicach. Byłem pod urokiem ich osobowości i głoszonych nauk. Ksiądz Turek mówił bardzo zrozumiale, trafiał prosto do serca i dużo czasu poświęcał na rekolekcjach młodzieży. Już wtedy coś mnie pociągało, by też zostać misjonarzem. A kiedy wstąpiłem w 1953 roku do Zgromadzenia, istniała już grupa rekolekcjonistów, na czele której stał właśnie ksiądz Wincenty Turek, którzy – jak się potem okazało – był pierwszym dyrektorem Misji Krajowych.
Trzeba pamiętać, że w początkach prowincji nie mieliśmy dużo księży, ale gdy pojawiła się możliwość głoszenia rekolekcji i misji intronizacyjnych, wielu z nich chętnie podjęło się tego zadania.
U początków działalności rekolekcyjnej sercanów jest osoba ks. Wincentego Turka, katechety płaszowskiego, potem proboszcza. To właśnie on przeprowadził w 1947 r. pierwsze samodzielne misje intronizacyjne.
Zawsze osoba księdza Turka będzie się kojarzyć z początkiem działalności misyjnej w naszej prowincji, choć pojedyncze prace rekolekcyjne – jeszcze przed wojną - prowadził ksiądz Franciszek Nagy, a gdy wrócił z misji w Brazylii od razu włączył się w grupę misjonarską, która nie posiadała sformalizowanych struktur. Po prostu młodzi księża rwali się do głoszenia kazań podczas odpustów, triduum, wielkopostnych czy adwentowych rekolekcji Była też to jakaś forma zdobycia środków na utrzymanie nielicznych jeszcze wprawdzie domów, ale wciąż rosnącej liczby kandydatów do Zgromadzenia i zgłaszających się do Niższego Seminarium.
Ale wracając do księdza Turka. Prowadząc rekolekcje w różnych parafiach został zauważony przez księży diecezjalnych, którzy przedstawiali zapotrzebowanie na rekolekcje u siebie. Misje intronizacyjne Serca Jezusowego w tym czasie jeszcze były mało znane, a prowadzili je głównie jezuici. Ksiądz Turek bacznie obserwował, jak to robią. Został też polecony przez znanego rekolekcjonistę jezuickiego ojca Jarosza, na przeprowadzenie renowacji misji w kilku krakowskich parafiach. A gdy pojawiła się możliwość wyjazdu na pierwszą, dużą już pracę, chętnie skorzystał z propozycji. Jednak nie była to jeszcze propozycja ze strony jezuitów, ale od krakowskiego księdza Kazimierza Dobrzyckiego, zauroczonego kultem Serca Jezusowego. Najpierw z nim, w parafii w Opatówku koło Kalisza, a potem sam w Rajsku poprowadził misje intronizacyjne. Niedługo potem we wrześniu 1947 roku wyruszył z księdzem Rychlickim na misje w okolice Białegostoku. Takie, w dużym skrócie, były początki misji ludowych sercanów.
A co skłoniło Księdza do tej formy duszpasterstwa, w zasadzie zaraz po święceniach?
Jak wspomniałem, jako młodzieniec słuchałem nauk sercańskich misjonarzy i bardzo mi się to spodobało. Będąc w scholastykacie w Tarnowie, gdzie przygotowywałem się do kapłaństwa, jesienią 1959 r. odwiedził nas ówczesny prowincjał ksiądz Sidełko, który należał do tego pierwszego zespołu misjonarzy i powiedział mi wprost: „Chcemy, by ksiądz był misjonarzem, bo ma ksiądz dane ku temu”. Widocznie przełożeni zauważyli, że się nadaję do misjonarki krajowej.
Ale nie od razu stałem się misjonarzem po otrzymaniu 26 czerwca 1960 roku święceń. Zaistniała inna potrzeba. Zostałem ekonomem w na Lachówce w Mszanie Dolnej. Jednak już w Wielkim Poście w 1961 r. prowadziłem rekolekcje dla dzieci szkolnych w Węglówce i to był mój debiut. Potem w Kasince Małej miałem triduum dla młodzieży z okazji święta Stanisława Kostki i wreszcie w rodzinnych Hecznarowicach.
Prawdziwy chrzest rekolekcyjny przeżyłem w Miętusowie, gdzie głosiłem rekolekcje parafialne z wytrawnym misjonarzem, księdzem Rudzokiem.
Kiedy z Mszany Dolnej trafiłem do Stadnik miałem zająć się wyłącznie rekolekcjami, ale jeszcze na kilka miesięcy zostałem ekonomem. Dopiero od 1963 roku otrzymałem to, o czym marzyłem – pierwsze skierowanie na pracę misyjną do Jabłonki na Orawie. Posłał mnie tam jako pomocnika księdza Stawczykowskiego, ówczesny dyrektor Misji Krajowych, ksiądz Jan Góra. Natomiast pierwszą samodzielną pracą były rekolekcje w Hałcnowie. Trochę się bałem, bo dowiedziałem się, że ludzie starsi w tej parafii spowiadają się po niemiecku.
W 1963 roku rozpoczęła się współpraca z jezuitami, którzy poprosili o pomoc w prowadzeniu misji w diecezji gorzowskiej.
Ta współpraca nieformalnie już była wcześniej, ale jej „zloty okres” zaczął się w czerwcu 1963 roku, gdy w diecezji gorzowskiej trwało wielkie dzieło Misji Intronizacyjnych Serca Jezusowego. Jezuici potrzebowali pomocy, bo nie mieli wystarczająco swoich misjonarzy. Dogadał się z nimi ksiądz Sidełko i razem jeździliśmy od parafii do parafii, poświęcając rodziny Bożemu Sercu. Było to opatrznościowe, ponieważ wypłynęliśmy na szerokie wody poza diecezję krakowską. Potem było tylko lepiej, kolejne diecezje: płocka, pelplińska, opolska i inne. W sumie wspólnie z jezuitami wygłosiłem 100 serii prac. Sporo też jeździł wtedy ks. Jan Mucha, który mieszka obecnie w Stanach Zjednoczonych.
W 1974 roku zakończyliśmy formalnie współpracę z jezuitami, którzy zresztą sami przyznawali, że dajemy sobie radę sami i robimy to dobrze, a nawet ciekawiej.
Na początku jeszcze nie było formalnych struktur sercanów-misjonarzy. Zaczęły się dopiero tworzyć za kadencji ks. Stanisława Sidełki, który organizował zjazdy misjonarzy, a potem została powołana Rada Misyjna (1968). Czemu miały służyć owe struktury i zjazdy?
Ksiądz Sidełko był bardzo oddany pracy misyjnej. Dwukrotnie był dyrektorem grupy i widział potrzebę formacji oraz spotkań, które służyły nie tylko integracji grupy, ale wymiany doświadczeń, dyskusji, opracowania lepszych form głoszenia misji. W tym też celu została powołana Rada Misyjna, która miała między innymi wspomagać dyrektora. Byli także zapraszani na zjazdy osoby, które mogły coś wnieść w tematykę rekolekcji i misji.
Ksiądz został dyrektorem Misji Krajowych w latach 1992-1999. Jak wspomina Ksiądz tamten czas?
Zawsze dyrektor ma za zadanie koordynować całość działalności rekolekcyjnej, animować grupę, zlecać pracę, utrzymywać kontakty z misjonarzami, proboszczami i na bieżąco czuwać, by wszystko grało. Prac nam nie brakowało w tych latach. Zaczęliśmy więcej myśleć o jakimś uporządkowaniu w funkcjonowaniu grupy, pracy nad statutem. Pojawił się także pomysł wysyłania zawiadomień do parafii, gdzie miały być misje. Oprócz tego wysyłaliśmy do parafian kazania przed rozpoczęciem misji, jako formę duchowego przygotowania. Proboszcz dostawał swoistą instrukcję od nas, by misje wypadły jak najlepiej.
Mówi się, że sercanie wypracowali pewien styl głoszonych rekolekcji i misji. Czym się on – zdaniem Księdza – charakteryzuje?
Po prostu daliśmy misjom Serca Jezusowego dużo ciepła, miłości. Można mądrze mówić, ale misjonarz musi dać temu słowu swoje serce, zaangażowanie, radość. Słuchacze powinni odczuć z treści kazań, ale także od osoby głoszącego miłość i miłosierdzie przede wszystkim Jezusa, ale też samego misjonarza. Myślę, że przez te 70 lat głoszenia rekolekcji i misji udało się nam to, skoro inni mówią, że sercanie mają pewien styl prowadzenia rekolekcji. Ów styl to pewne cechy, jakie wnieśliśmy do głoszonych nauk, które pewnie wypływają z sercańskiej duchowości i od każdego misjonarza, który tą duchowością Zgromadzenia i ojca Dehona stara się żyć.
Na ziemi polskiej stoi setki, może tysiące krzyży misyjnych postawionych dzięki sercańskim misjonarzom. Czy według Księdza, zapoczątkowane 70 lat temu dzieło głoszenia misji intronizacyjnych potrzebne jest w obecnym czasie? Jak widzi Ksiądz przyszłość tej formy przepowiadania Ewangelii?
Widzę ją bardzo dobrze, bo zawsze będzie zapotrzebowanie na Misje Intronizacyjne, na rekolekcje wielkopostne, adwentowe czy dla dzieci lub młodzieży. Tego nie zastąpią inne formy głoszenia Ewangelii, choć również jest dla nich miejsce. Ludzie potrzebują misji Serca Jezusowego, bo potrzebują miłości. Ta ukształtowana przez tyle lat forma głoszenia słowa Bożego będzie zawsze aktualna.
Przez 46 lat byłem misjonarzem krajowym, Wygłosiłem 980 rekolekcji i misji, co jest swoistym rekordem w historii prowincji. W ciągu tych 70 lat działalności grupy wprawdzie nie dotarliśmy do wszystkich parafii w Polsce, ale przypuszczam, że około 50 procent istniejących parafii zostało poświęconych Sercu Jezusowemu. Są jeszcze takie, do których trzeba dotrzeć z przesłaniem miłości Boga, obrazem Serca Jezusa i charyzmatem sercanów. To zadanie stoi przed obecnym i kolejnymi pokoleniami misjonarzy krajowych. Ja ostatnie misje wygłosiłem w 2009 r. w Niedźwiedziu, gdzie poświęciłem figurę Serca Jezusowego. Teraz modlę się za tymi, którzy są w grupie i w taki sposób staram się pomagać dziełu, któremu poświęciłem niemal całe życie kapłańskie.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Ks. Andrzej Sawulski SCJ
za: http://eccenewscor.pl